Nigdy do końca
W działaniach specjalnych, mimo zamiłowania do nieustannych eksperymentów, wielu spraw nigdy nie rozwiązano do końca. Nie poradzono sobie między innymi z desantowaniem cięższego uzbrojenia metodą spadochronową. Granatniki przeciwpancerne w wersji desantowej po złożeniu nie nastręczały wprawdzie kłopotów, ale granaty do nich, z głowicami kumulacyjnymi PG7W o bardzo czułych zapalnikach piezoelektrycznych, nawet przy zrzucie w zasobnikach desantowych ZT 100 groziły wybuchem. Jeszcze bardziej niebezpieczne pod tym względem były wprowadzone na początku lat dziewięćdziesiątych jednorazowe granatniki Komar. A przecież w jednostkach desantowych od dawna stosowano zrzuty tary desantowej (zrzuty towarowe) z bronią i amunicją umieszczaną w skrzyniach czy kasetonach.
Zadania stojące przed żołnierzami jednostek specjalnych wymagały działania w ciszy i skrytości. Dyskrecję strzelania na dystansie do 400 m miał zapewniać karabinek AK ze wspomnianym wyżej przyrządem PBS1. Tłumik dźwięku rzeczywiście do minimum tłumił odgłos wystrzału, ale też ograniczał precyzyjną celność broni do stu metrów. Na górze nikogo nie interesowała wówczas opinia użytkownika. Przełożeni i „fachowcy” nie pytali nas o zdanie, a wyniki testów z użytkowania sprzętu czy broni szły do kosza. Stanowiliśmy jedynie kłopot ze swoim widzimisię. W efekcie wciskano nam to, co wymyślił jakiś niedzielny strzelec, a pan generał jako fachowiec „przetestował” na pokazie, dopominając się jeszcze jednego bezpiecznika nastawnego w broni, bo a nuż ktoś może się postrzelić. Efektem były buty, partie mundurów czy broń często wręcz nienadające się do użytku.
Dla skoczków i nurków
Kolejny przełom w wyposażeniu nastąpił znacznie później, w latach dziewięćdziesiątych, gdy spojrzenie na jednostki specjalne rzeczywiście radykalnie się zmieniło. Wprowadzono między innymi zmodyfikowane spadochrony SW-12 D. Pozwalały one na desantowanie ze stabilizacją – mały spadochronik otwierający się natychmiast po oddzieleniu od statku powietrznego stabilizował sylwetkę skoczka, oszczędzając szczególnie niedoświadczonym spadochroniarzom przykrej fazy swobodnego opadania. Umożliwiały też sterowane przeloty na dość długich dystansach z precyzyjnym lądowaniem całej grupy na niewielkim obszarze.
Instruktorzy używali już wówczas doskonałych jak na tamte czasy spadochronów RL-21, -14 i -16. Nieco później dotarły jeszcze do wojska zachodnie spadochrony Falcon. Były to kolejne kroki milowe w zapewnieniu żołnierzom precyzyjnego, skrytego i bezpiecznego „dojazdu do pracy”.
Zmian na lepsze usiłowano dokonać również w wyposażeniu podwodnym. Powietrzne aparaty nurkowe PR 27 Kajman z dwustopniowym automatem miały małe opory pod wodą i były w miarę poręczne. Kłopotem były przy nich wystające nad głową puszki automatów i trudny przez to dostęp do zaworów butli. W czasie skoków do wody ze śmigłowca czy z pędzącego kutra należało ściśle dociągać taśmy nośne, by uchronić się przed uderzeniem przez to ustrojstwo w głowę. Mimo to zdarzało się, że zbyt słabe stelaże z tworzywa sztucznego pękały przy zderzeniu z wodą.
Próbowano więc zastąpić Kajmana radzieckimi APMD. Sprzęt, którego używali nasi wschodni sojusznicy, okazał się jednak bardzo niebezpieczny i został wycofany po testach partii próbnej. Starsi płetwonurkowie już wcześniej mieli złe doświadczenia z radzieckimi aparatami Czajka i Kszyk o obiegu zamkniętym.
Mieli złe doświadczania i sporo wypadków również płetwonurkowie egipscy, którzy używali radzieckich aparatów o obiegu zamkniętym w czasie operacji betonowania pod wodą wlotów izraelskich rurociągów, jeszcze przed uderzeniem na Izrael. Wloty te w przypadku próby forsowania Kanału Sueskiego przez przeciwnika, miały zalać jego powierzchnie ropą a następnie zostać podpalone.
A w Polsce postawiono na UAN (Uniwersalny Aparat Nurkowy), krajowego następcę Kajmana. W tym przypadku, od samego początku byliśmy na nie, gdyż źle wyważony aparat ustawiał płetwonurka w pozycji ukośnej, zwiększając opory pływania, co było totalną katastrofą dla płetwonurków bojowych. A o jakości jego wykonania nic dobrego nie można było powiedzieć. Styropianowe pływaki, kiepska opływowość, niedbałe wykonanie, niedostosowanie do specyfiki działań dywersyjnych, o których specyfice projektanci i wykonawcy prawdopodobnie nie mieli zielonego pojęcia. Nie dało się z tym pływać, a co dopiero działać w warunkach bojowych.
Nie lepiej było z samym automatem. Być może świetnie sprawdziłby się w jednostkach saperskich, gdzie regułą było zejście punktowe i proste prace podwodne, ale do przenikania czy działań dywersyjnych nie nadawał się zupełnie. Skąd w ogóle wziął się tak nieudany pomysł? Wojsko prawdopodobnie usiłowało ratować polski przemysł, który wcześniej produkował tylko aparaty ratownicze dla górnictwa. Z kolei dla instytucji zajmujących się zakupem sprzętu w ministerstwie obrony aparat nurkowy to aparat a walory użytkowe nie były istotne. Niestety, problem pozostawał długo aktualny.
Nie sposób pominąć też rewolucji związanej z wprowadzeniem pierwszych pianek, czyli skafandrów typu mokrego wykonanych z jerseyu, neoprenu i gumy wkładkowej. Po sztywnych, pochodzących technologicznie z epoki lat sześćdziesiątych stomilach, pojawiły się rewelacyjne, również polskie, ubiory produkowane przez firmę Maruszewskiego.