Pierwszy fragment książki: Uzbrojenie i wyposażenie komandosów

Uzbrojenie i wyposażenie komandosów

LUFKA Z TORBĄ LISTONOSZA

Dla miłośników przygód i mocnych wrażeń czytanie opisów karabinów oraz amunicji do nich byłoby z pewnością jedynie stratą czasu. Chcąc im tego oszczędzić, a zarazem usatysfakcjonować hobbystów i znawców oręża, gotowych analizować skrupulatnie budowę noża szturmowego czy procy bojowej, temat uzbrojenia i wyposażenia komandosów potraktowaliśmy osobno. Staramy się przy tym nie być drobiazgowi, ale też trudno znaleźć formację, również dziś, po latach, dla której każdy detal broni, jakość butów czy rękawic miałyby tak istotne znacznie, jak dla żołnierzy działań specjalnych. Niezawodność broni, jej siła przebicia, waga i ilość amunicji, z którą można się desantować, a potem maszerować dziesiątki kilometrów, stanowiły miarę zdolności bojowej grup specjalnych. 

Kaprysy

Przez dziesięciolecia, zanim powstała jednostka wojskowa GROM, a w ślad za nią współczesne Wojska Specjalne, bazą sukcesu – szczęściem, w pokojowych czasach jedynie szkoleniowego – był „czynnik biologiczny”. Żołnierza w elitarnych formacjach nie oszczędzano, z góry zakładając, że w warunkach wojennych będzie miał krótki resurs. A jak się zużyje, zostanie wymieniony na nowy egzemplarz. Stąd nie było widać ani śladu tej staranności, z jaką wyposaża się dziś specjalsów. Komandos, zarówno szeregowy, jak i chorąży czy podporucznik, podczas wielokilometrowych marszów przypominali objuczone bez litości muły. Andrzej Blacha, ratownik TOPR, a jeszcze wcześniej oficer 6. Dywizji Powietrznodesantowej, gdzieś na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych doświadczony proponował, wcale nie żartem, taką rywalizację: „Wojskowi wezmą na działania to, w co ich ojczyzna wyposażyła, a ratownicy górscy buty, odzież i sprzęt biwakowy używany w alpinizmie. I pójdziemy sobie na kilka dni i nocy w ciężki teren w skrajnych warunkach pogodowych”. Stary wyjadacz Blaszka dobrze wiedział, że w takiej grze niczym by nie ryzykował, wynik konfrontacji między „bechatką” a polarem i geretexem, z góry byłby przesądzony.

Wówczas, przy ponadtrzystutysięcznej armii, siły specjalne liczyły niespełna tysiąc ludzi. Tak nieistotna pod względem liczebności, a zarazem odmienna od innych formacja dla części ogólnowojskowych przełożonych zawsze była jedynie sporym kłopotem. Wprawdzie nie kwestionowali konieczności istnienia komandosów tak fajnie wypadających na pokazach, ale ich „nietypowe” oczekiwania uważali jedynie za kaprysy.

Uwzględniali jeszcze jako tako potrzeby sprzętowe 6. Dywizji Powietrznodesantowej, tworzącej wraz z 7. Dywizją Obrony Wybrzeża parę najbardziej elitarnych, a tym samym wymagających pod względem wyposażenia i uzbrojenia związków taktycznych. Dla ułatwienia sobie życia zakładano więc, że specjalsi mogą korzystać z zaopatrzenia przeznaczonego dla większego brata, bo przecież… też noszą bordowe berety.